„Pulp fiction” po polsku
Inne z kategorii
Nowa edycja Wieczorów Organowych: pierwszy koncert już w sobotę
Harmonia głosów i piszczałek
Na Camerimage w Bydgoszczy został pokazany w ostatnim dniu polski film, który w tym roku wybrano, by kandydować do Oskara w kategorii film nieanglojęzyczny. Nie będę tu polemizować, czy to jest dobry wybór, bo skoro aspirowała już „Ida” to i „11 minut” może.
Film zaczyna się w bardzo denerwujący dla widza sposób. Imitowane są filmy, które kręcą amatorzy, kamera niespokojnie porusza się, czasem widać filmowaną podłogę czy inny równie mało interesujący wycinek rzeczywistości. Ponieważ jednak jest to film Skolimowskiego spodziewać się można, że ma to swój sens, pełni jakąś funkcję i do czegoś zmierza.
Potem oglądamy serię jakichś mało zrozumiałych historyjek, jakichś epizodów mało znaczących. Znów jednak ufamy reżyserowi, który nie jest gapami karmiony, że do czegoś ten chaos zmierza, że coś znaczy.
Sprytnie jesteśmy oszukiwani tymi historyjkami, bo po mistrzowsku zagrane przykuwają mocno uwagę, tak że chce się wniknąć w ich głębię. Na przykład epizod Chyry, który sprzedaje hot dogi i opowiada jakieś banalne historyjki. On zdaje się zresztą być w sercu wszystkich wydarzeń, bo budka będąca źródłem dochodów stoi na placyku przed kościołem Wszystkich Świętych.
I tu zaczyna się przygoda. Sercem akcji jest właśnie ten plac przed kościołem Wszystkich Świętych, co chwilę słychać w tle filmu rozlegające się dzwony, zakonnice są kupującymi hot dogi, często pojawia się liczba 11, mająca konotacje oprócz oczywistych z atakiem na WTC, związek z drogą i przepaścią (tu polecam piosenkę Grzegorza Turnaua „11,11”). Jest w filmie mowa o spowiedzi, w jednym z epizodów pojawia się rodząca kobieta obok umierającego starca, a co najważniejsze w pewnym momencie w sposób dla widza niemal niezauważalny przechodzi przez kadr człowiek niosący krzyż.
Jeśli się nie zauważy tych elementów, obraz Skolimowskiego staje się nieczytelny. Na nic się nie zdadzą cudowne kadry i misternie komponowane zdjęcia, nic nie pomogą efekty specjalne (choć one jak na polskie kino naprawdę imponują), nie uratują tego filmu nawet tak wspaniałe kreacje aktorskie jak bardzo epizodyczny Nowicki . To wszystko pozostałoby czczym gadaniem, gdyby nie przekaz i koniec końców moment, w którym splatają się losy WSZYSTKICH bohaterów.
Bo to jest film o Bogu. Naprawdę. Film o Najwyższym , który wszystko widzi, tu kłania się genialny pomysł pokazania monitoringu, który o wszystkim wie i … który jest bezradny. Bezsilny jest Bóg, bo dał człowiekowi wolność i ten może zabijać, brać narkotyki, namawiać do zdrady, grać w filmach pornograficznych. Człowiek to wszystko może robić i, choć to jest straszne, robi to z pełną premedytacją. Nie ma dla niego świętości małżeństwa, nienaruszalności życia, istotnej bliskości w relacjach z rodziną. Zaprzepaszcza to wszystko, biegnąc nie wiadomo dokąd, przeklinając własne życie i nie zauważając małej kropeczki zła – martwego piksela, który rozleje się na całość i zaciemni obraz.
Po wyjściu z seansu nie byłam tym filmem zachwycona. Doceniałam zdjęcia, grę aktorów, ale jakoś nie umiałam zauważyć istoty. Pomogła mi moja kochana, spostrzegawcza, domowa dziewiętnastolatka, która potwierdziła, a raczej rozbudowała, moje myśli na temat przyczyn dla których w filmie pojawia się tak wiele aspektów religijnych.
I jeszcze jedno. Świat, w którym toczy się „11 minut” jest w przeważającej części bogaty. Opływa w luksusy. A mimo to nie ma w nim szczęścia ani radości. Jest natomiast jakiś pełzający w tyle głowy smutek i odbijająca się gorycz (to chyba najbardziej w scenach z Andrzejem Chyrą). Tak więc obejrzałam kandydata do Oskara. Pewnie go nie dostanie, bo nie ma tam ani homoseksualisty, ani polskiego antysemity, a jest w zamian tragicznie nieszczęśliwy heteroseksualny małżonek i zakochane w sobie małżeństwo, które rozmawia o wartościach. Dla nas to jednak wartościowy film i uniwersalny. Cały świat przecież nurza się w złu i nawet Bóg nie może tego zatrzymać...