Inne 8 Sep 2015 | Redaktor
Ks. Kazimierz Sojka

Przeglądając zdjęcia z dzieciństwa znalazłem fotografię, która została zrobiona w dniu mojej pierwszej komunii świętej. Eucharystycznego Pana Jezusa przyjąłem pierwszy raz w czerwcu 1971 A.D., w parafii Św. Trójcy w Bydgoszczy, a udzielał mi tego sakramentu i przygotowywał mnie do niego ś. p. Ksiądz Prałat Kazimierz Sojka, pełniący wówczas obowiązki Proboszcza. Niezwykły ten Kapłan był wówczas częstym gościem w naszym domu. Zawsze przychodził w sutannie, zresztą nigdy, ani wtedy, ani później, bez stroju duchownego Go nie widziałem.

Pobożność i gorliwość Księdza Sojki znane były każdemu, kto miał zaszczyt poznać tego Człowieka, tak bardzo oddanego sprawom Bożym, że każdy, kto Nim rozmawiał, czuł jakby bijącą od Niego aurę świętości. Tak to wtedy odczuwałem, jako niespełna sześcioletni chłopiec, nie widząc zresztą w tym niczego nadzwyczajnego. Kapłan, sługa Boży, sprawujący święte tajemnice przy ołtarzu, takim przecież być powinien… To On zasugerował moim rodzicom bym mógł skorzystać z możliwości tak zwanej wczesnej komunii świętej, na zasadach podanych przez świętego papieża Piusa X.

Ksiądz Prałat codziennie pierwszy był w kościele. Pierwsze Msze święte zaczynały się wtedy o godzinie szóstej rano. A tymczasem dużo wcześniej, zanim jeszcze zdążył przyjść do zakrystii kościelny lub siostry, Ksiądz Kazimierz już otwierał kościół, zapalał świece i… klękał przed Najświętszym Sakramentem, by się modlić. Bardzo wiele czasu spędzał w konfesjonale, niezwykle ceniony przez penitentów jako spowiednik.

Dbał jednak też o sprawy doczesne. Kiedy spadł śnieg, Proboszcz brał sam łopatę i zaczynał go wokół kościoła odgarniać. Widywano go też z miotłą, gdy sprzątał kościół lub obejście, bo świątynia Pańska musiała lśnić blaskiem i czystością…

W 1972 roku Pańskim zabrany został od nas do gnieźnieńskiej Fary, co odczułem jak rozstanie z kimś bliskim. Odwiedzał nas jeszcze później, ale już rzadko, bo tam obowiązki proboszczowskie - podobnie jak u nas - angażowały Go bez reszty. Kulisy tego odejścia dane mi było poznać wiele lat później, już po Jego śmierci, o czym napiszę niżej. Warto nieco miejsca poświęcić kolejom jego losu, bo życie tego znamienitego Kapłana nadaje się na scenariusz doskonałego sensacyjnego filmu!

Zacznijmy więc od początku. Kazimierz Sojka urodził się 20 grudnia 1911 roku Pańskiego w Wągrowcu. Miał dwie siostry i pięcioro braci, z których jeszcze jeden został kapłanem. W 1930 roku zdał w gnieźnieńskim gimnazjum maturę i wstąpił do seminarium duchownego, którego rektorem był w tym czasie późniejszy biskup męczennik - błogosławiony Michał Kozal. Ksiądz Sojka tak go krótko przed swoją śmiercią wspominał: «Dla mnie, jak i dla moich kolegów, był wzorem niedoścignionym. Przez cały czas życia seminaryjnego byłem jego sekretarzem w czasie wielkich wakacji». Święcenia kapłańskie otrzymał w Poznaniu w roku 1935 i potem pracował jako wikariusz najpierw w Inowrocławiu, a potem w Gnieźnie. Tam zastał Go wybuch wojny. Jako że okupant z całą bezwzględnością chciał zniszczyć inteligencję polską, a zwłaszcza duchowieństwo, w 1940 r. Ks. Sojka został zatrzymany i skierowany do obozu w Dachau. Udało mu się jednak uciec z transportu. Zameldował się u kardynała prymasa Augusta Hlonda i został skierowany do konspiracyjnej pracy w ukryciu. Jakiś czas przebywał w Kcyni, jednak przedziwnym zrządzeniem Opatrzności miał wkrótce stać się duszpasterzem Polaków w Inowrocławiu, a później i w całej niemal północnej części diecezji.

Proboszczem inowrocławskim był wówczas Niemiec, ks. Paweł Mattausch. W 1942 roku do miasta miał przyjechać Hitler. Prawdopodobnie z przyczyn propagandowych niemieckie władze okupacyjne zezwoliły wtedy na utworzenie duszpasterstwa dla Polaków. Ks. Mattausch zwrócił się w tej sprawie do wikariusza generalnego diecezji, ks. Blericqa, ten zaś wskazał ks. Sojkę, który w ten sposób mógł się ujawnić. Ks. Mattausch udał się więc do Kcyni. Ksiądz Kazimierz znał niemiecki, ale - jak na księży katolickich przystało - rozmawiali po łacinie. Gdy inowrocławski proboszcz przedstawił swą propozycję, ks. Sojka odparł krótko: «Si adhuc necessarius sum, non recuso laborem» (Jeżeli jestem potrzebny, nie wymawiam się od pracy). W ten sposób znalazł się w Inowrocławiu.

Współpraca z ks. Mattauschem układała się bardzo dobrze. Okazał się on życzliwy Polakom, a nadto potrafił wielu Niemców przekonać do działań humanitarnych, w tamtym czasie bardzo potrzebnych. Przyczynił się też do ocalenia jednego z największych skarbów polskiego Kościoła - relikwii św. Wojciecha z gnieźnieńskiej katedry. Były one ukrywane pod posadzką zakrystii inowrocławskiej Fary. Relikwie przewiózł z Gniezna do ks. Mattauscha Urban Thelen... podoficer Wehrmachtu.

Ks. Sojka otrzymał od niemieckich władz gwarancję nietykalności, ale nie wolno mu było opuszczać miasta. Mógł jedynie wychodzić do chorych. Toteż właśnie wizytami u chorych tłumaczył w razie potrzeby ks. Mattausch nieobecności ks. Kazimierza. A on prowadził coraz szerzej działalność duszpasterską i organizacyjną. Działała m. in. Sodalicja Pań i Nauczycielek, o których Gestapo nie wiedziało. Rowerem docierał aż po Bydgoszcz, Toruń, Skulsk i Włocławek, wszystko to w porozumieniu z wikariuszem generalnym.

Oto jego wspomnienie z jednego z zarejestrowanych późniejszych przemówień: «Któregoś dnia z okolic Skulska przyjechało dwóch Polaków prosząc, bym jak najwcześniej przyjechał z Panem Jezusem i Olejami świętymi do chorego ojca i dziadka. Ponieważ na dwa tygodnie miałem już zaplanowanych chorych i staruszków w różnych okolicach, nie mogłem tego w tej chwili uczynić, ale przyrzekłem, że za dwa tygodnie przybędę. Kiedy to uczyniłem, podjechałem do wskazanego miejsca i zauważyłem dziadka otulonego w kożuch przy piecu, czekającego na udzielenie Sakramentu Chorych. Ze łzami w oczach wysłuchałem jego zwierzeń. Mówił bowiem z głęboką wiarą, że odprawił kilka pierwszych piątków miesiąca i był pewien, że Boże Serce go nie zawiedzie. Z rozrzewnieniem przyjął sakramenty i pożegnaliśmy się ze łzami w oczach. Pojechałem do innych chorych, a pod wieczór - wracając do Inowrocławia - wstąpiłem do dziadka, który cztery godziny wcześniej zmarł. Pomodliłem się i uderzył mnie uśmiech na jego twarzy. W związku z tym utwierdziłem się jeszcze więcej w nabożeństwie do Bożego Serca i z jeszcze większą wiarą powoływałem się na obietnice dane św. Małgorzacie Marii Alacoque dla czcicieli Bożego Serca».

Brał też udział w akcji niesienia pomocy uwięzionym w obozie na Błoniach. W styczniu 1945 r., tuż po odejściu Niemców, robotnicy mątewskiego „Solvaya” wybrali go na... nieformalnego prezydenta Inowrocławia i przez kilka dni ks. Sojka taką rolę pełnił. Ale „wyzwolicielska” armia sowiecka również nienawidziła wszystkiego co polskie i katolickie. Rozpoczęły się aresztowania NKWD. Ks. Sojka z inowrocławianami stworzyli rodzaj obywatelskiej policji, która miała za zadanie ostrzegać zagrożonych aresztowaniem lub rozstrzelaniem i pomóc im w ewentualnej ucieczce lub ukryciu się. W tych dniach znów okazało się, że kapłan ten był szczególnie przez Pana Boga chroniony. NKWD wyprowadziło go bowiem z lufą przy skroni i... uwolniło, z uwagi na stanowczą interwencję inowrocławian. A tymczasem Ksiądz Sojka ukrywał przed NKWD przekazane mu przez ks. Mattauscha, który z kolei musiał uciekać przed Rosjanami, relikwie św. Wojciecha i wkrótce potem dostarczył je bezpiecznie do katedry gnieźnieńskiej.

Wkrótce potem przeniesiony został do Kruszwicy, a potem do Kcyni, gdzie był proboszczem przez prawie 20 lat. I tam nie było mu dane zaznać spokoju. Komunistyczne władze aresztowały i skazały jego wikariusza ks. Czesława Wojciechowskiego za przynależność do nielegalnej w świetle ówczesnego prawa organizacji „Powrót”.

W 1968 r. Prymas Tysiąclecia, kard. Stefan Wyszyński przysłał ks. Sojkę do naszej parafii. Przyszedł po śmierci szanowanego i kochanego Proboszcza Mieczysława Skoniecznego. Nie było to dlań łatwe, trzeba było ciężką pracą zdobywać zaufanie parafian. Ks. Sojka zabrał się z wielką energią nie tylko za duszpasterstwo, ale i za działania administracyjne. Przedsięwziął odnowienie polichromii kościoła, które wykonał artysta z Gniezna. Ale przede wszystkim rozpoczął działania w celu utworzenia nowej parafii na Błoniu. Na to władze komunistyczne nie chciały się zgodzić. Prałat nie zwykł poddawać się w takich sytuacjach. Z pomocą wikariusza, ks. Henryka Berki, który to zadanie miał zlecone przez samego Prymasa, przystąpił do prac przystosowujących kaplicę cmentarną, pełniącą dotychczas funkcję kostnicy, dla celów duszpasterskich. Ksiądz Prymas w 1969 R.P. erygował tam kaplicę publiczną i nadał jej tytuł Chrystusa Króla, a następnie kaplicę tę odwiedził i polecił by odprawiano w niej modlitwy o zezwolenie na budowę kościoła. Pobudowano też barak, mający służyć katechizacji oraz nową kostnicę, a także bramę cmentarną. Władze sprzeciwiały się tym przedsięwzięciom z coraz większą zawziętością. Szykany, z którymi musieli się zmagać ks. Sojka i ks. Berka osiągnęły taki poziom, że ks. Sojka wspominał: «Z tego powodu bardzo wiele wycierpiałem ze strony władz. Po niekończących się badaniach byłem zupełnie wyczerpany, co zauważył Ks. Prymas. Groziło mi wtedy uwięzienie za nielegalne gromadzenie materiału i wybudowanie „grobowca”, w którym odbywały się nabożeństwa i gromadziły się dzieci na katechizacji. W 1972 r. zostałem przeniesiony do Gniezna».

Tak straciła Bydgoszcz wspaniałego kapłana. Ale Pan Bóg pozwolił, by Jego zamierzenia zostały zrealizowane. W 1978 r. erygowana została parafia na Błoniu, a trzy lata później, w czasach „pierwszej Solidarności” udało się uzyskać pozwolenie na budowę kościoła.

Ksiądz Kazimierz Sojka zmarł 30 września roku Pańskiego 1995. Odszedł do wieczności - po nagrodę od Pana za wierną służbę w Chrystusowym Kościele - w 84. roku życia i 60. roku kapłaństwa.

Tekst ten ukazał się w Miesięczniku Kościelnym Parafii Św. Trójcy w listopadzie 2014 A.D.

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor